sobota, 4 kwietnia 2009

evenstad-lofoten-oslo

Ostatni wpis przed wyprawą na 10-dniową wycieczkę po Norwegii. Współtowarzysze: Marius, Moritz i Marc ze Szwajcarii:



No, będę miała niezłe widoki:D

Wpiszcie Lofoten w Google i zazdroście:P Życzę wszystkim czytelnikom spokojnych Świąt!

czwartek, 2 kwietnia 2009

A było tak spokojnie...

...i myślałam, że spędzę pobyt tutaj czytając wielce naukowe arykuły i książki po angielsku. Ale nadeszła wiosna, wszystko budzi się do życia, no i mnie się też udzieliło. Być może to swoiste pospolite ruszenie wynika też z osiągnięcia pewnej wprawy w szermierce językiem angielskim i tym samym bardziej ożywionych kontaktów z innymi mieszkańcami Evenstad.

Każdy dzień jest tak intensywny, że nie jestem w stanie wszystkiego opisać. No i Wam drodzy czytelnicy pewnie też nie chciałoby się przyswajać wszystkich szczegółów mojego żywota:D

Tak więc w skrócie:

Zima pomału się kończy i czuję pewien niedosyt. Niby to jestem termofilnym zwierzakiem, ale tutaj temperaturę odczuwa się zupełnie inaczej, dzięki suchemu powietrzu. -15 więc jest dla mnie niczym i przy pełnym słońcu jest to najbardziej pożądana pogoda:) Zdążyłam jeszcze skorzystać z ostatniego śniegu i pobłąkać się po okolicy

Zaowowcowało to miłym spotkaniem z panem głuszcem, niestety w jednej ręce akuratnio trzymałam narty, w drugiej kijki a aparat był w plecaku:/ No i zwiał, cholera. Potem wybrałam się z Marc'iem i Martinem pomóc jednej dziewczynie w badaniach nad łosiami. Czy raczej pochodnymi ich diety:D Odwiedziliśmy 20 paśników, część była akurat w użyciu!


Ha, widzieliście kiedyś biegnącego łosia? Wygląda zabawniej niż biegnąca żyrafa:D


Na koniec wycieczki mała niespodzianka-orzeł przedni, który poderwał się do lotu przed naszymi nosami:

Niestety aparat zaczaił trochę za wolno i "ustrzeliłam" go dopiero na nieboskłonie.

Tutaj może opiszę kolejną barwną postać jednego z Erasmusowców-Marc Caufape Poca (Hiszpania) zwanego przeze mnie Sandwichmanem.

Jak widać na zdjęciu, postać z poczuciem humoru, 80% czasu spędza na uśmiechaniu się do kogoś lub czegoś, czasem z tylko sobie znanego powodu. Pozostałe 20% przeznacza na konsumpcję, zwykle własnoręcznie robionych kanapek. Jeśli przez przypadek kupiłeś coś niezjadliwego (w Norwegii to się zdarza, mają tutaj dziwny gust żywieniowy), wystarczy dyskretnie podrzucić to do kuchni Marca-zniknie po pół godzinie:) Przy tym tusza niepozorna, ale siła znacząca. Zapaleniec rowerów, tenisa i siatkówki. Spędzam z nim sporo czasu na sali gimnastycznej, gdzie mamy do dyspozycji sprzęt do wszelakich sportów, w tym badmintona, hokeja i ping-ponga.

Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Otwarta dla wszystkich sala gimnastyczna, wyposażona we wszystko co trzeba- sprzęt, szatnie, prysznice, osobną siłownię. Jak masz ochotę, zabierasz przyjaciół i spędzacie aktywnie wieczór, nie płacąc za to! Nie do pomyślenia w naszym kraju:/

Co więcej a propos programów badawczych: miałam okazję czatować na jelenie (nie sarny, jak poprzednio pisałam-Martin się przejęzyczył), w związku z zakładaniem obroży telemetrycznych. Ale wymiękłam po jednym wieczorze, kiedy to siedzieliśmy w przyczepie kempingowej z otwartym oknem (temp.-6) totalnie bez ruchu i w kompletnej ciszy przez 3 godziny, czekając na podejście jeleni do paśnika. To nie dla mnie, więc wolałam się zająć dokarmianiem norników, które są później wykorzystywane do eksperymentów, takich jak badanie zależności ekologicznych w małych populacjach. Oto i one:




I tym mysim akcentem na razie zakończę pisanie. No bo żeby nie było, że tylko się tu zabawiam, to właśnie siedzę nad prezentacją na jutro do pewnego uroczego pana "a jak to wygląda w Polsce"Magnara:D:

poniedziałek, 23 marca 2009

Inernational Day in Budor

Nie mam za dużo czasu, bo jestem w trakcie pisania raportu i prezentacji do mojego ukochanego wykładowcy-Magnara (:D), ale chyba powinnam opisać ostatni weekend. Chciałam wrzucić filmik, który zmajstrowałam ze zdjęć, ale coś mi ten blog filmów przyjmować nie chce:(

W sobotę miał odbyć się Międzynarodowy Dzień mojej uczelni na stoku narciarskim w Budor. Chłopaki ze Szwajcarii wymyślili, że pojedziemy dzeń wcześniej na wieczorne koncerty w Renie, miał grać zespół z Evenstad. Zapytawszy ich gdzie będziemy nocować, odpowiedzieli: bierz śpiwór i karimatę, bo pewnie gdzieś na podłodze po koncercie. Ooookej, trochę już wyrosłam z takich imprez, ale okazało się, że wszyscy jadą, więc co-przecież nie zostanę sama w Evenstad!

Nie wiem jak to się stało, kto i gdzie zadzwonił, ale ze stacji kolejowej odebrały nas dwie dziewuchy i powiedziały, że śpimy u nich w domkach studenckich. Warunki? Podłoga w ciepłym domku, toaleta i prysznic. Nic więcej do szczęścia:D

Zrobiliśmy zakupy w postaci piwa, tudzież innych alkoholi i zawitaliśmy do klubu. Mała rozgrzewka i na koncert.

Byłam już na paru imprezkach z Norwegami, mamy w Campusie klub o dźwięcznej nazwie-Biotopen, ale scenariusz był zawsze ten sam: dobra muza a Ci siedzą, opijają się piwskiem i konwersują:/ Nie daj boże jakieś tańce!

Tak więc trochę się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam to:


Ale i tak najlepiej bawili się oczywiście Erasmusowcy:D...



(tiaaa, to jest Marius:P)

...w tym ja!



Potem jeszcze krótki afterek


i lulu o 4 rano.

8.00-podudka, zwlekliśmy się z małymi problemami, ale śniadanko już czekało (wow!), podjechał po nas autobus (sponsor-uczelnia!) i w drogę. Na miejscu czekał nas stok narciarski-nie skorzystałam, bo prowadzić wszelakie pojazdy należy po trzeźwemu (a ja czułam jeszcze wczorajszą imprezkę:D) i trasy biegowe-dużo bezpieczniejsze, więc się skusiłam.

Tutaj chciałabym zaprosić wszystkich do założenia Facebooków, gdyż klimat tego dnia najpełniej oddaje filmik, który stworzyłam, a którego ten głupi blog coś nie może przetrawić. Za to parę zdjęć:


czy to Yeti? nie to tylko Moritz


Martin i Marc


"narciarze" z Hiszpanii:D

Trzy podejścia do grupowego zdjęcia:
1. Marc mnie popchnął! (leżę po prawej)


2. Ja popchnęłam Marca:D


3. No, udało się!



studentowi to wystarczy kawałek plastiku...


...i trochę śniegu

Na zakończenie-ogólny obraz sytuacji



A dzisiaj jedziemy zakładać obroże nawigacyjne sarnom (tak, tutaj sarna jest bardzo porządanym gatunkiem, łatwiej zobaczyć łosia czy wilka niż sarnę), więc zapowida się kolejny ciekawy dzień. A kto napisze za mnie raport, buuuu!

wtorek, 17 marca 2009

Krótka historyja o dwojgu takyjich co poszli w góry

Hmmm, niektórzy narzekają, że mało zdjęć umieszczam na blogu. Pewnie nie chce im się czytać:D Z dedykacją dla leniuchów: krótka historyjka o urokach Norwegii!

Wycieczkę z Martinem planowaliśmy już od dwóch tygodni. Modliliśmy się do wszelkich bóstw o dobrą pogodę i zdrowie (szczególnie ja). W końcu nadszedł upragniony dzień, wstałam z łóżka (tak wygląda mój pokój)


i... położyłam się z powrotem-mgła sięgała do samej ziemi. Poleżałam chwilkę, pomyślałam i podjęłam decyzję, że jednak wypadałoby ruszyć dupsko. Przygotowaliśmy się do podróży, zapakowaliśmy sanie w samochód i ruszyliśmy krętą norweską drogą w góry.

Norwegowie na prawdę lubią spędzać czas na świeżym powietrzu z dala od cywilizacji. Niemalże więc każda rodzina posiada tzw. cabin, czyli mały letniskowy i w ich przypadku zimowiskowy domek gdzieś w górach. Uczelnia ma ich kilka rozsianych po okolicy i właśnie jedna z nich miała być naszym punktem startu a druga-docelowym wycieczki.

Po pół godzinie jazdy zobaczyłam to


No i się trochę zdziwiłam. Przede wszystkim pogodą, bo wyjechaliśmy ponad pułap chmur (jupi!) i ilością kabin. Było ich więcej niż Evenstad liczy domów:D

Zaprzęgłam Martina w sanie i ruszyliśmy


Początkowo nasza droga wyglądała tak:


widoczki nieziemskie:




mała przerwa


i zmiana ról:D


nie zawsze było łatwo…


W końcu jednak dotarliśmy do kabiny


wypiliśmy kawkę na świeżym powietrzu…


…co jednak okazało się niezbyt dobrym pomysłem, bo zachciało mi się do ubikacji


Następną godzinę spędziliśmy bardzo intensywnie

(od razy widać, kto ma lepszy aparat :D)

Kabina w środku jest całkiem przytulna, ale nie mam zdjęć. Opiszę więc ją tak: 6 łóżek, w tym 2 dwupiętrowe, stół, szafa z głównie przeterminowanymi konserwami i piec. No i czegóż więcej do szczęścia:D. Całokształt wdzięków kabiny położony jest nad jeziorem, najbliższa ścieżka turystyczna jakieś 6 km a droga-10km.

Wieczór upłynął nam na rozmowach i graniu w GO.

Myślę, że nadszedł w końcu czas na opisanie Martina. Niemiec, ale trochę nietypowy. Wyobraźcie sobie, że on nie lubi piwa! Ani żadnego innego alkoholu. Nie smakuje biedaczkowi. Był moją podporą przez pierwsze dni. Dzielnie wprowadzał mnie w klimat studiów, cierpliwie tłumaczył co i jak, wypożyczył narty i w ogóle nazwałam go Wielkim Bratem za tę opiekę. I naprawdę jestem mu za to wdzięczna. Jak go pierwszy raz zobaczyłam, prawie się zakochałam :D W miarę jednak mieszkania z nim (oczywiście nie w jednym pokoju, jak to niektórzy zrozumieli:D) i dzielenia jednej łazienki a przede wszystkim kuchni, mój zachwyt zamienił się w zgrozę. W życiu nie widziałam, żeby ktoś robił wokół siebie więcej bałaganu! I do tego nieszczególnie dbał o siebie, delikatnie rzecz ujmując. Tak więc szybko wyleczyłam się z zachwytu i przeszłam przez krótki etap partyzantki do otwartej wojny o porządek :D Cóż jeszcze mogę napisać? No, że jest w sumie dobrym chłopakiem i miłym, ale trochę nudnym i strasznie ciapowatym. Taki właśnie wielki brat.

Wracając do wycieczki, noc minęła spokojnie, nie licząc węszących wszędzie lisów i jednej pobudki z powodu…myszy, która z zapałem łaskotała mnie w kolano. Zrobiłam jej zdjęcie:


Nastał poranek

i ruszyliśmy w drogę

Wspięliśmy się na najbliższy szczyt, skąd mieliśmy ładne widoczki


A potem zaczął się płaskowyż, gdzie jak okiem sięgnąć tylko śniegi i śnieg…


Dopiero po kilku kilometrach znaleźliśmy ślady cywilizacji (poszukajcie, na tym zdjęciu jest chatka:D)


Po drodze miałam okazję pooglądać trochę tropów
to jest niewiemco

to też...
lądująca przepiórka
a to...chyba nie chcę wiedzieć, bardzo świeży trop

Ostatnie parę kroków


i wieczorkiem wróciliśmy do punktu wyjścia


W sumie według mapy zrobiliśmy w dwa dni 27 km po bezdrożach Norwegii. Jeśli do tego doliczyć lekkie zygzaki, to wyjdzie pewnie z 35 :D.
Podsumowanie: gębę mam spaloną jak jasna cholera. Jak przyszłam dziś na zajęcia, to kumpel z Hiszpanii zapytał czy byłam odwiedzić jego rodzinne strony:/ Naciągnięte ścięgno, lekkie zakwasy i…. banan na twarzy. W końcu miałam okazję poczuć prawdziwy klimat Norwegii!


Koniec